„Chrobot.
Życie najzwyklejszych ludzi świata” – Tomasz Michniewicz
„Chrobot” wpadł mi w ręce u Luty, mojej przyjaciółki. Był nieprzypadkowo kupionym prezentem na moje zaległe urodziny. Czekał w ślicznej torebeczce specjalnie na mój przyjazd. Sprawił, że po lekturze naszła mnie pewna refleksja, a mianowicie…
Pisząc te leśne opowieści bezustannie zastanawiam się, czy jest sens w dzieleniu się wrażeniami z lektury przeczytanych książek. I czy kogokolwiek obchodzą łosie za płotem, moje dwa psy (w tym jeden przebywający w leśniczówce czasowo, na gościnnych występach), jesień w lesie czy wiosna w ogrodzie, mój zachwyt nad światem (a czasami załamywanie rąk) oraz to, co myślę o książkach. Przedstawiam mały okruszek życia, zagubiony we Wszechświecie, zaplątany w Wieczności, rozmyty na Mlecznej Drodze.
W recenzji „Chrobotu” zamieszczonej na okładce, Martin Caparros (argentyński pisarz i dziennikarz) podkreśla, że oto pojawiła się nareszcie książka, która nie opisuje żadnego małego światka konkretnego autora, lecz przenosi czytelnika w prawdziwy Wielki Świat. Nie chodzi przy tym o świat luksusu, wypasionych fur i designerskich ubrań. Nic z tych rzeczy.
Tomasz Michniewicz, znany reportażysta i podróżnik, a oprócz tego autor szkoleń z kontroli stresu, w swojej najnowszej książce przedstawia nam losy siedmiorga zwykłych osób. Stanowią one pretekst do snucia rozważań na temat: „Jak działa świat”. Opowieść napisana jest ciekawie i z pasją, więc czytelnik wnikliwie śledzi losy dziewczynki urodzonej w Indiach czy chłopca z Finlandii. Każdy bohater żyje w odmiennych warunkach gospodarczo-społecznych, politycznych i kulturowych. Każdy ma swój mały świat, ale jest on cząstką całości i gdy z uwagą wczytamy się w treść książki zrozumiemy, że pomimo odległości, skrajnie różnych warunków bytowych nasze losy splatają się bezustannie i wpływają na siebie, bo jesteśmy systemem naczyń połączonych. I choć wzrastamy w różnych krajach, kształtują nas odmienne okoliczności, wszyscy na swój sposób zmagamy się z życiem.
Dzięki „Chrobotowi” docieramy wraz z autorem do Ugandy i zdajemy sobie sprawę, jak wielkim dobrem, które mamy na wyciągnięcie ręki, jest dostęp do edukacji i służby zdrowia. W Ugandzie ludzie umierają np. na malarię, którą można z powodzeniem wyleczyć. Tyle, że większość z mieszkańców tego kraju nie dotrze do lekarza, a jeśli już, nie będzie miała środków na wykupienie leków.
Madhuri, urodzona w Indiach, spożywa jeden posiłek dziennie i dziękuje bóstwom za tę wielką łaskę…
Reilly urodził się w Zimbawe, w rezerwacie ochrony dzikiej przyrody Imire. To miejsce istnieje naprawdę. Codziennie jego mieszkańcy stawiają czoła uzbrojonym bandytom, którzy zabijają czarne nosorożce, będące pod ścisłą ochroną. Za kilogram sproszkowanego rogu płaci się ok. 60 tys. dolarów. Jest używany jako afrodyzjak, choć żadne badania kliniczne nie potwierdziły skuteczności jego działania… Człowiek goni za mrzonką, ułudą i kasą, a tymczasem populacja czarnych nosorożców znajduje się na skraju wyginięcia.
Jak wygląda dorastanie w Japonii? Czy w USA jest jak w bajce? A może Kraina Spełnionych Marzeń znajduje się w Kolumbii?
Polecam tę książkę gorąco. Uczy pokory, poszerza horyzonty, porusza trudne sprawy na które, jak sądzimy, nie mamy wpływu. Pozwala również docenić wartości, do których dostęp wydaje nam się oczywisty: pracę, kino, koncerty, książki, ciepłe ubrania, pożywny posiłek i dach nad głową.
„Chrobot” skłania też do refleksji: gdzie jest szczęście? Czy zależy od stanu posiadania? Kto jest szczęśliwszy: mieszkańcy Ugandy tak biedni, że gdyby sobie nawzajem nie pomagali nie byliby w stanie przetrwać czy może mieszkańcy krajów bardziej zasobnych w dobra materialne, lecz żyjący obok siebie, często przeklinając samotność?
Lektura stawia fundamentalne pytania. O sens życia, nasz stosunek do świata i drugiego człowieka. Jesteśmy trybikami w wielkiej machinie. Nasz los splata się z dziejami świata i życiem innych ludzi, choć czasami czujemy się nieważni, niewidoczni, bez znaczenia. Najzwyklejsi, ale jedyni. Jak bohaterowie książki T. Michniewicza.
Fragment na zachętę: „Kanae wsiadła do metra. Pociąg ruszył. Na ławce naprzeciwko siedział mężczyzna w garniturze, z teczką w rękach. Na twarzy miał maseczkę. To nie tak, że nie chce się czymś zarazić w metrze. On nie chce zarazić innych. Może jest chory, a może tylko nieco gorzej się czuje i myśli, że to początek grypy. Założy maseczkę, bo może przecież zarazić kogoś, kto przez to nie pójdzie do szkoły, do pracy. A w Japonii nie ma zwolnień lekarskich, na chorobowe trzeba wykorzystać dni urlopu, czas na wypoczynek. Zarazi kogoś obcego, kto nie powie mu tego osobiście, ale będzie miał o to żal. Przez nieobecność straci w oczach szefa i współpracowników, może ominie go awans. Spędzi mniej czasu z rodziną. To, że obcy, nie oznacza, że można go zarazić bez wyrzutów sumienia.”
Zastanawiam się także skąd wziął się pomysł na tytuł książki. Może chodzi o łańcuch dziejów, które są dynamiczne i gdy cokolwiek wydarza się to łańcuch zaczyna chrobotać? I słyszymy to w każdym miejscu na kuli ziemskiej, bo jedne wydarzenia pociągają za sobą następne i wpływają na nasze życie?
Może dobrze, że piszę te opowieści? Książki wpadają we mnie łagodnie, jak jesienne, kolorowe liście, sfruwające z drzew na jeszcze zielony trawnik. Ucieka mi ich treść, bo to, co nie zapisane znika bezpowrotnie, ulatnia się jak dym, jak mgła o poranku nad Brdą…
Na zakończenie opowieść o moim ostatnim (leśnym) wypadzie do bydgoskiego fryzjera pt. „Zakład karny Wronki”.
W sobotę umówiłam się do fryzjera. Do tej pory strzygła mnie Madzia, ponieważ zachorowała, stery objęła Natalka. Natalka wyglądała całkiem przyjaźnie, zachwyciły mnie jej zadbane, długie włoski i otwarte podejście do klienta, czyli mnie… Miałam nawet wrażenie, że rozumiemy się w lot i nie muszę specjalnie tłumaczyć, że głównie chodzi mi o muśnięcie nożyczkami grzywki i tej burzawy na czubku głowy… Poza tym wszystko z włoskami było ok., bo ostatnio Madzia lekko przesadziła i ścięła mnie nieomal na jeża. Ustaliłyśmy nawet, gdy z niedowierzaniem gapiłam się w lustro oglądając efekty jej pracy, że od następnego razu będziemy tylko modelować… Oczywiście nie omieszkałam zdradzić Natalce naszych ustaleń, żeby się przypadkowo nie rozhulała z nożyczkami…
Po krótkim wstępie i mojej barwnej opowieści na temat oczekiwań co do strzyżenia, usiadłam przy umywalce. Natalka zabrała się za mycie moich włosków, co działało nawet kojąco. Na szczęście czynność ta nie trwała zbyt długo i nie zasnęłam z głową w zlewozmywaku. Po chwili stacjonowałam już na stanowisku, przed wielkim lustrem, które odbijało moją pełną nadziei twarz w maseczce. Natalka uwijała się dookoła mnie z nożyczkami, suszarką i golarką, bo nieopatrznie poprosiłam, żeby zgolić mi taki mały ogonek z tyłu głowy. Po zgoleniu ogonka, usunięciu w. w. burzawy i muśnięciu grzywki, Natalka pokazała mi w lusterku, jak wygląda tył głowy i czy mi się podoba. Bardzo mi się podobał i tył, i przód i boki, więc pomyślałam, że oto nadszedł koniec audiencji i już chciałam zwijać żagle i płacić, gdy Natalka chwyciła golarkę i zaproponowała, że jeszcze lekko mnie podgoli. W tym momencie powinnam wstać i wyjść, bo – jak się później okazało - nie zrozumiałam, co znaczy słowo „lekko”. Ale nie wiedziałam jeszcze o tym i pozwoliłam na to podgolenie. Nie powiem, że włos mi stanął dęba na głowie, gdy skonfrontowałam moje wyobrażenie z rzeczywistością… Włos nie mógł mi stanąć ze zgrozy dęba na głowie, bo go nieomal nie było… Podgolenie zniwelowało moje włoski do minimum, właściwie graniczyło z ogoleniem… A człowiekowi ogolonemu nic już na głowie nie stanie… Może tylko zaszeleści maleńka szczecinka.
Tak więc w sobotni poranek zostałam znienacka i niespodziewanie ogolona. Miałam chyba dość skonsternowaną minę, bo Natalka jakoś tak nieśmiało napomknęła, że teraz to przynajmniej będę miała wygodnie… Hm. No może i tak, przez najbliższy miesiąc nie będę musiała czesać włosów, bo ich prawie nie mam… Umówiłyśmy się, że następnym razem (pewnie za pół roku) poproszę o modelowanie… Zawsze tak jest, a potem mnie golą. Może nie budzę sympatii i we fryzjerach wyzwalam furię? Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po strzyżeniu, to ta, że wyglądam jak osoba wypuszczona z zakładu karnego. No nic, nie marudzę, bo włoski mimo wszystko ścięte (zgolone) są profesjonalnie. Na dzisiaj umówiłam do Natalki Marka. Jak znam życie wróci z dłuższymi włosami niż moje…
Po niefortunnym strzyżeniu pędziłam do domu na rowerze. Rano, na szczęście, wyjechałam w ciepłej czapce, bo poranny mróz posrebrzył świat i było lodowato. Gdy wracałam słońce stało już wysoko na niebie, a temperatura znacznie wzrosła. Mimo to, z powodu podgolenia, było mi zimno w łepek. Na szczęście szybko dotarłam do brzegu lasu, a w lesie zawsze jest mi błogo i przyjaźnie, nawet takiej ogolonej. Uwielbiam ten moment, gdy niknie hałas szosy, a ja zapadam się w zieloność. Mam wrażenie, jakbym już była w domu. Myślę, że po tylu latach mieszkania w leśniczówce czuję się w lesie bardziej swojsko niż w mieście. Miejski rozgardiasz mnie nuży, zaś spokój płynący z otaczającej przyrody, szelest liści, blask słońca prześwietlający brzozową aleję koi i przynosi wytchnienie.
Dygresja na koniec: po wizycie u fryzjera mogę nazwać to pisanie: Z półki leśnej, ogolonej bibliotekarki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz