„Baśń o wężowym sercu…” Radka Raka i inne wakacyjne lektury
Za oknem jesień maluje świat ciepłymi barwami. Po lecie pozostało już tylko kilka słonecznych wspomnień. Podczas wakacji wpadło mi w ręce sporo ciekawych książek. O niektórych napiszę, bo może to moje pisanie zainspiruje kogoś, żeby do nich zajrzał?
Eric Emmanuel Schmitt „Raje utracone” i Andrzej Muszyński „Dom ojców”
Są to dwie książki zupełnie różne, a jednak ze sobą powiązane. Pierwsza z nich to „Raje utracone” E. E. Schmitta, stanowiąca początek wielkiej epopei o historii ludzkości, a druga to „Dom ojców” Andrzeja Muszyńskiego. Paradoksalnie każda dotyczy zagadnień z innego obszaru społecznego i kulturowego, odmienny jest też czas akcji, ale obie zadają to samo pytanie: W jaki sposób kształtowały się dzieje świata i jak to się stało, że człowiek z istoty jaskiniowej, prymitywnej, walczącej głównie o przetrwanie, zaczął wieść życie osiadłe, zakotwiczone w lokalnej społeczności, wykształcił w sobie wrażliwość na sztukę, zachwycił się pięknem czy wreszcie skonstruował precyzyjne urządzenia medyczne ratujące życie i bombę atomową, definitywnie je kończącą?
W „Rajach utraconych” pojawia się wizja zagłady świata, do której zmierzamy pędząc na oślep przez jego burzliwe dzieje. Jak zauważa autor tak nakręciliśmy spiralę konsumpcji, zdegradowaliśmy środowisko naturalne, znienawidziliśmy samych siebie, uzbroiliśmy po zęby w wyspecjalizowaną broń, że już chyba nic nie jest w stanie uchronić nas przed upadkiem. A zapowiadało się tak pięknie… E. E. Schmitt, jak to on, tworzy powieść rzekę, z wątkiem erotycznym, choć może nie tak subtelnym, na jaki byłoby go stać. No trudno, to moja subiektywna uwaga, bo lubię, gdy o miłości pisze się łagodnie, a relacje damsko-męskie przedstawia w sposób delikatny. Z mgiełką, rozmytym światłem przesączającym się przez falujące zboże, aksamitną miękkością płatków róży herbacianej, urokiem górskiej łąki typu alpejskiego w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, no sama nie wiem… Domyślam się jednak, że chodziło o miłość z czasów neolitu, więc pewnie zbyt wiele wymagam. No cóż… Oprócz miłości jest także i zbrodnia, ale nie będę zdradzać szczegółów. Książkę szybko się czyta, jak to u Schmitta, że pozwolę sobie zrymować.
Druga z lektur uratowała mi życie na wyjeździe wakacyjnym, gdy z powodu kontuzji stawu skokowego nie byłam w stanie biegać z moimi przyjaciółmi i zwiedzać wielu niezwykłych miejsc. Tak więc zamiast kontemplować uroki Muzeum Poznańskiego w Łodzi czy willi Kindermanna, zamiast snuć ponadczasowe refleksje na cmentarzu żydowskim, zaległam na kanapce w pokoju hotelowym, z kubkiem gorącej herbaty i zagłębiłam się w treść „Domu ojców”. Serce miałam dość ściśnięte, bo omijało mnie sporo atrakcji, ale książka wynagrodziła mi trochę ten stan upadku i degrengolady. Andrzej Muszyński od dziecka związany jest z Jurą Krakowsko-Częstochowską. To jego rodzinny dom, tzw. dom ojców. Tyle, że słowo ojciec ma w tym przypadku podwójne znaczenie. Chodzi bowiem nie tylko o rodzica, lecz także o naszych wspólnych przodków, którzy zamieszkiwali dawno temu jurajskie jaskinie. To budzi refleksje na temat pochodzenia człowieka i – jak w książce E. E. Schmitta - procesu jego socjalizacji prowadzącego do wykształcenia umiejętności życia we wspólnocie. No i podobnie jak podczas czytania „Rajów utraconych” skłania do zastanowienia się nad istotą dobra i zła. Trochę jak w eksperymencie F. Zimbardo… Czy to warunki zewnętrzne wyzwalają w nas agresję i skłonności do popełniania zbrodni czy takie predyspozycje nosimy w swoich sercach? No, pewnie się trochę zagalopowałam.
Książka A. Muszyńskiego jest wielopłaszczyznowa. Na pierwszym planie pojawia się autor - podmiot literacki, budujący dom na działce pod Powroźnikową Skałą, a jaskiniowcy i ich jurajskie losy tworzą bogate tło. Rozbawiła mnie historia próby uczynienia sobie ziemi poddanej i założenia uprawy ekologicznych warzyw, zakończona fiaskiem z powodu nierównej i morderczej walki z perzem. Żeby uzyskać zdrowe warzywa nie obeszło się bez herbicydów, niestety… Nasi przodkowie nie dysponowali takim arsenałem środków ułatwiających życie i usprawniających pracę.
Dzięki książce rozbudziła się we mnie także ciekawość, jak to w tej Jurze Krakowsko-Częstochowskiej naprawdę wygląda. Byliśmy w ubiegłym roku w Ojcowie, ale Jura to nie sam Ojców!!! Z relacji wynika, że są tam setki jaskiń, a ciekawe formacje skalne zachwycają i zachęcają do wędrówek. No i wspinaczki. Przytoczę fragment o dobroczynnym wpływie wspinaczki skałkowej na człowieka; „Skała uczy uczciwości. Wykryje każdy kłamliwy ruch i zamysł. Jakby znała nasze myśli. Przyjmie wszystko. Wyszoruje wnętrze do dna. Człowiek jest po wspinie czysty jak minerał. Nie myślę w skale – to rozkosz. Chcę to brać jak leci.” Cytat dedykuję bliskim, dla których wspinaczka jest jedną z piękniejszych form spędzania wolnego czasu.
Tak więc moi przyjaciele zwiedzili Łódź, Kalisz, Gołuchów, Rydzynę, Wschowę, następnie okolice Zielonej Góry, a ja sobie wędrowałam po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej snując refleksje na temat rajów utraconych i starając nie myśleć, że oto umyka moje młode życie, a ja siedzę z obolałą girką i tylko z okien hotelu obserwuję świat lub zza szyb samochodu podziwiam mijane pejzaże. No trudno, czasami tak bywa. Oby tylko nie pękać i mieć przy sobie dobrą książkę!
„Mord na Zimnych Wodach” – Małgorzata Grosmann i „Lwów i kres iluzji.
Opowieść o pogromie listopadowym 1918” – Grzegorz Gauden
Te książki czytałam w sierpniu, kiedy to nasz las z powodu upału zaczął mocno usychać, a moja wyobraźnia tworzyła wizję totalnej katastrofy ekologicznej, zaś serce zamierało z trwogi, czy to aby świat się właśnie nie kończy… Od tej suszy…
Pierwsza książka, pt. „Mord na Zimnych Wodach należy do tych z serii „Kocham Bydgoszcz”. Mam słabość do opowieści z Bydgoszczą w tle. Nie będę oczywiście jej streszczać, żeby nie zabierać radości czytania, ale wspomnę o tym, co mnie w tej książce urzekło. Mianowicie… Uwaga, uwaga, bo to będzie takie zaskoczenie, że wszyscy moi fani (o ile w ogóle istnieją) spadną z krzesła. Urzekła mnie? Bydgoszcz nasza kochana! Tym razem międzywojenna, ale to nic nowego, bo pisałam już o książkach, których akcja toczyła się w naszej starej, poczciwej, międzywojennej Bydzi… A także powojennej i wojennej… Odnoszę wrażenie, że międzywojenna prasa, zcyfryzowana i powszechnie dostępna, staje się coraz częściej źródłem pisarskiej inspiracji. W „Mordzie” wraz z aspirantem Andrzejem Fąferkiem ścigamy bezwzględnego mordercę młodych kobiet. I wraz z nim przemierzamy znane bydgoskie fyrtle. Cudna lektura na wakacje i nie tylko!
Żeby zrównoważyć nastrój euforii i trochę zadumać się na dziejami Polski i naszą trudną historią, sięgnęłam po dość mroczny „Lwów – kres iluzji”. Na informację o tej książce natrafiłam w opisywanej wcześniej na blogu pozycji W. Myśliwskiego „W środku jesteśmy baśnią”. Zaintrygowało mnie mocno to, co przeczytał mój ulubiony pisarz i jakie to na nim zrobiło wrażenie. Po lekturze „Lwowa”, znowu naszła mnie refleksja, że z tą baśnią bywa różnie, często o niej zapominamy i zamiast odkrywać w życiu to, co piękne, pogrążamy się w kolejnych katastrofach. Tak było i w listopadzie w 1918 r., gdy tuż po wyzwoleniu Lwowa przez wojsko polskie, dokonaliśmy (my Polacy) pogromu ludności żydowskiej w jednej z najbogatszych i najpiękniejszych dzielnic miasta. Często zastanawiam się, o czym też niejednokrotnie pisałam, skąd w człowieku bierze się skłonność do czynienia zła, dlaczego tak łatwo ulegamy manipulacji. Co musiało wydarzyć się w umysłach Lwowian, że dokonali krwawej masakry, w wyniku której spalono ok. 50 domów, dwie synagogi, zrabowano sklepy i mieszkania, i zamordowano ok. 70 osób?
Przytoczę fragment, który rzuci światło na te mroczne wydarzenia: „W ich umysłach (mieszkańców Lwowa) żądza odwetu za wyimaginowaną zdradę Żydów, religijna, etniczna i polityczna nienawiść, wtłaczane latami do głów przez prasę narodową i Kościół katolicki mieszały się z chciwością i wyobrażeniami o bogactwach, które musiały kryć się w tym wielkim, pompatycznym budynku – żydowskim Sezamie.” Mowa o sklepie jubilerskim Zippera, od którego się wszystko zaczęło. „Sprawcy opisywanych wydarzeń jawią się nam jako tłum, anonimowa masa. To tysiące osób grasujących przez dwie doby w dzielnicy żydowskiej Lwowa. (…) To żołnierze i cywile, mężczyźni, ale też kobiety, kolejarze i studenci, pojawiają się także sanitariusze i siostry miłosierdzia. Przekrój lwowskiego społeczeństwa. Każdy.”
Trudno tę książę czytać jednym tchem i może nie jest odpowiednia na wakacje, ale życie to nie bajka, jak mawiał mój tato i tyle. Kocham fikcję literacką, wartką akcję, fantazję twórczą, ale samą fikcją żyć się nie da. Dlatego zabrałam się za tę trudną, ale pouczającą lekturę. Grzegorz Gauden drobiazgowo opisując wydarzenia, które miały miejsce tuż po wyzwoleniu Lwowa i ukonstytuowaniu się w nim polskiej władzy, powołuje się na trudno dostępne źródła, wygrzebane z bibliotek i archiwów raporty, wspomnienia, relacje świadków. Adam Zagajewski we wstępie do książki pisze, że świat bywa okrutny i agresywny, ale czasami jest także piękny i cichy jak zachód słońca nad Gopłem. I o tym, że Polacy mają problem z ambiwalencją świata i ludzi, i akceptacją faktu, że i my, podobnie jak inne narody, dopuściliśmy się czynów, których mocno się wstydzimy. Może warto o nich wiedzieć? Na pewno warto szukać jasnych stron, o każdej porze dnia i nocy, żeby w naszych sercach zapisywało się jak najwięcej cichych zachodów słońca nad Gopłem, a nie krwawych łun nad Lwowem…
„Matka siedzi z tyłu. Opowiadania z d… wzięte” – Joanna Mokosa-Rykalska
i „Człowiek w poszukiwaniu sensu” – Viktor E. Frankl
Kolejne dwie lektury okazały się zupełnie odmienne zarówno w zakresie poruszanej tematyki, jak i środkach wyrazu artystycznego. Czytając je w czasie wakacji nadal pilnie śledziłam komunikaty na temat wilgotności ściółki leśnej i obserwowałam kondycję drzew i krzewów, bo trawy w tym roku szybko uschły. Gdy sporadycznie spadała odrobina deszczu, urzekały mnie promienie zachodzącego słońca, prześwietlające lśniące krople wody na liściach, parująca ziemia i unosząca się nad łąką bajeczna mgiełka. Spacerując samotnie z Sękiem po lesie często zastanawiałam się, czy to aby normalne, takie życie w oddaleniu od gwaru miasta, a nawet, w moim przypadku, od spokojnej, zagubionej na mapie świata wioski? Kto wie, być może Zbigniew Nienacki miał rację pisząc w „Wielkim lesie”, że las odbiera ludziom duszę?
Po przeczytaniu książki o pogromie we Lwowie odczułam gwałtowną potrzebę zanurzenia się w lekkie, łatwe i „odmóżdżające” opowieści. Tak więc, żeby nie pogrążyć się w mroku i nie wpaść w czarną dziurę, skorzystałam z podpowiedzi siostry, która poleciła mi książkę J. Mokosy-Rykalskiej pt. „Matka siedzi z tyłu. Opowiadania z d… wzięte.” Książka spełniła swoje zadanie. Jest to zbiór napisanych z humorem historii żywcem wyjętych z…? Życia matki Polki! Myślę, że większą frajdę z czytania odczują kobiety obarczone dorastającym potomstwem, czyli tzw. „przyległościami”, ale pozostałe czytelniczki (może i czytelnicy?) także mogą się świetnie bawić. Dla równowagi, żeby tak całkowicie nie odciąć się od refleksji ogólnoludzkich i uniwersalnych, przeczytałam wydaną w Polsce w 2009 r., książkę Victora E. Frankla pt. „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. Nie jest to żadna nowość, ale - czapki z głów dla autora, austriackiego psychiatry i psychoterapeuty. Jestem pod wrażeniem. Tematyka okazała się mało wakacyjna, ale treść książki, opowiadającej o doświadczeniach autora, który przeżył pobyt w kilku obozach koncentracyjnych, bardzo mnie poruszyła i skłoniła do refleksji. Jaki sens ma nasze życie? Czy ma także wartość w sytuacjach ekstremalnych, od których chciałoby się jak najprędzej uciec na koniec świata, a jeśli tak, to jaką? Jak odnaleźć sens w obozowej rzeczywistości wymykającej się logice i miłosierdziu? Książka jest niezwykła, dobrze, że na nią trafiłam.
Radek Rak „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”
i Roma Ligocka „Radość życia”.
Znowu dwie zupełnie odmienne lektury. Pierwsza porusza, zachwyca, niepokoi, skłania do refleksji, a druga swoją ciepłą opowieścią sączy się łagodnie niczym światło zachodzącego słońca (nad Gopłem), które pieści złocistą poświatą korony drzew w sosnowym lesie.
Uwielbiam książki, które mnie zaskakują. „Baśń o wężowym sercu…” właśnie do takich należy. Co mnie w niej tak zadziwiło, a nawet wprawiło w osłupienie? Po pierwsze fantazja autora, która wiedzie nas po zaczarowanych lasach i baśniowych łąkach, po drugie soczysty (czasami aż nawet za bardzo, choć jest to w pewnym sensie umotywowane) język i wreszcie refleksja, której podczas lektury oprzeć się nie można. To zadumanie na temat Polski i Polaków, tego, jacy jesteśmy i co nas ukształtowało.
Do w. w. przemyśleń skłonił mnie opis wydarzeń historycznych, a konkretnie rzezi galicyjskiej, czyli powstania Jakóba Szeli. No i oczywiście okoliczności, które do niego doprowadziły. Imię Jakub w książce napisane jest przez ó. Na lekcjach języka polskiego zawsze zwracaliśmy uwagę na wątek walki narodowo-wyzwoleńczej w omawianych lekturach. Na historii analizowaliśmy upadłe powstania i represje zaborców w stosunku do uciśnionego, odartego z honoru i godności narodu polskiego. Powstanie Jakóba Szeli było zaskakujące, bo oto chłopi – Polacy rżną znienawidzonych panów – Polaków, za sprawą i ku uciesze austriackiego zaborcy. Okrutne chamy (w ten sposób R. Rak pisze o chłopstwie), bezwzględni zabójcy i rabusie po jednej stronie, a bezmyślni panowie, często okrutni wobec poddanych, karmiący się mrzonkami i utopią po drugiej… Gdzieś miedzy nimi, zawieszona w niebycie - rozszarpana na kawałki znajdowała się Polska… Jak widać umiejętności naszego narodu do osiągania porozumienia i kreatywnego, wspólnego działania kuleją od zawsze.
Druga książka pt. „Radość życia” przybliża nam sylwetkę autorki, Romy Ligockiej. Lubię czytać jej książki ze względu na piękny język, którym są napisane, a także bliskie memu sercu refleksyjne podejście do życia. Urzeka mnie także wrażliwość na piękno i umiejętność odzwierciedlania go w prozie z malarską precyzją. Ponieważ pisarka po opuszczeniu Polski mieszkała w różnych miastach Europy i sporo podróżowała po świecie, w jej książkach pojawiają się ciekawe opisy odwiedzanych miejsc i spotykanych ludzi. Bardzo mnie to urzeka i zaciekawia. Wartością dodaną są tu, podobnie jak w innych książkach, ilustracje wykonane, choć bardziej mi tu pasuje słowo skomponowane przez samą R. Ligocką. Lektura na pewno spodobała się miłośnikom twórczości pisarki. Wakacje skończyły się, niestety. Na szczęście jest sporo dobrych książek, które skutecznie potrafią osłodzić upływ czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz