„Puste niebo” Radka Raka i „Mrok” Sharon Bolton
W lesie jesień. Prawda, że pięknie brzmią te słowa? Od dłuższego już czasu zachwyca mnie miękkość, szelest i subtelna poetyckość polskiej mowy. Jest niczym wiatr w nadjeziornych trzcinach czy szum deszczu w koronach drzew w ciepłe, letnie popołudnie. Może już o tym pisałam?
Las niesamowicie pachnie wilgocią, wspomnieniami po grzybach (gdzieniegdzie jeszcze widać czerwone i jasnokremowe kapelusze muchomorów), wreszcie mięciutkim i ciemnozielonym mchem, przekwitłymi wrzosami i butwiejącymi liśćmi klonów, buków, czeremchy, dębów i brzóz itd. Nie mogę także pominąć dyskretnych olejków eterycznych uwalnianych przez sosny. Widzę, jak odrodził się po suchym i upalnym lecie, dzięki czemu nadzieja wstępuje w moje serce. Las to w pewnym sensie także mój dom (ostoja leśnej bibliotekarki), więc bardzo intensywnie przeżywam czas, gdy słońce praży od świtu do nocy, a zagrożenie pożarowe osiąga najwyższy stopień, czyli tzw. „trójkę”, zaś wilgotność ściółki spada poniżej 10 procent. Na szczęście ten trudny czas, w tym roku, pozostał już za nami… Obecnie po powrocie z pracy od razu biorę Sęka na spacer, bo słońce szybko chowa się za horyzont i jasne popołudnie skurczyło się do minimum. Może zacznę spacerować po lesie z czołówką? Hm, muszę to przemyśleć. Sęk byłby wniebowzięty, bo jemu wszystko jedno o jakiej porze dnia lub nocy wychodzi, byle był w plenerze, z wiatrem w uszach i wilgotną ziemią rozpryskującą się pod pędzącymi łapkami…
Zauważyłam, że po okresie letniej obfitości pożywienia, nasilił się ptasi ruch wokół karmnika. To czas, gdy ptaki domagają się dodatkowej paszy. Największy rejwach robią oczywiście żółtobrzuche sikory i sójki, czasami gubiące na trawniku modre piórka. Ale, ale… Czy wspominałam o tegorocznym rykowisku? Jeszcze w październiku udaliśmy się do leszczyńskich lasów posłuchać jak porykują jelenie. U nas jest ich niewiele, może to bliskość miasta sprawia, że nie ryczą? Koncert włoszakowickich byków rozpoczął się wieczorem i trwał do późnych godzin nocnych, aby jeszcze raz ożywić się o świcie… Odgłosy jeleni przypominały trochę odgłosy orków z filmu pt. „Władca pierścieni”. Byłam zachwycona i po wdrapaniu się na ambonę myśliwską, z niecierpliwością wypatrywałam solistów. Przed nami rozpościerały się porosłe trzcinami łąki, okalające ukryte leśne jezioro, zaś na horyzoncie malowała się ciemniejąca ściana lasu, na chwilę przed zmrokiem muśnięta złotem zachodzącego słońca, by wreszcie zacienić się i zniknąć pod rozgwieżdżonym niebem. Było cudnie i chciałam zatrzymać tę chwilę na zawsze. Czas jednak nie zatrzymuje się ani na moment, a to, co nas dobrego w życiu spotyka, szybko przenosi się do w sfery wspomnień. Gdy zrobiło się całkiem czarno wróciliśmy do domu. Żaden byk się nie ukazał, więc postanowiłam kontynuować bezkrwawe łowy o świcie. Zerwałam się z wyrka tuż po wschodzie słońca i pognałam drugi raz nad jezioro. Wdrapałam się na ambonę i niecierpliwie wypatrywałam porykujących byków. Gdzieś niedaleko trzasnęła gałązka, zaszeleściły poruszone liście, ale byka ani widu ani słychu... Porykiwał w pobliżu i owszem, ale chyba nie miał zamiaru się pokazywać. Siedziałam i czekałam z nadzieją w sercu. Choć im dłużej siedziałam, tym ta nadzieja zaczęła coraz mocniej ze mnie wyparowywać. Doszłam do momentu, gdy miałam ją porzucić, bo sama sobie wydałam się śmieszna. Oczywiście – myślałam - wszystko co piękne i ważne jak zawsze toczy się gdzieś obok, całkiem poza mną, nawet byka nie mogę zobaczyć, choć to rykowisko… Poczciwy Stwórca zapewne trzyma się za brzuch i śmieje z mojej naiwności. Gdy ta myśl wyklarowała się w moim znękanym bezowocnym oczekiwaniem na cud umyśle, usłyszałam trzask i ujrzałam dorodnego byka! Ha!!! Jesteś gagatku! Oniemiałam z wrażenia. Był ogromny i dostojnie wymaszerował z olszyn przed samą ambonę. Tu się zatrzymał, uniósł łeb w górę i łypnął okiem w moim kierunku. Oczywiście pierwsze o czym pomyślałam, to żeby zrobić mu zdjęcie komórką. Teraz przecież wszyscy wszystko fotografują i wrzucają do sieci… Zdałam sobie jednak sprawę, że telefon ukryty mam w szeleszczącej kurtce. Porzuciłam więc myśl o robieniu zdjęć, a skupiłam na kontemplowaniu uroku tej niezwykłej chwili, gdy wspaniały jeleń, z dorodnym porożem, przemierza nadjeziorne ostępy w poszukiwaniu łani. Łał, ależ to było niezwykłe!
A teraz może skończę moje leśne bajanie i podzielę się wrażeniami z przeczytanych ostatnio książek? Po „Baśni o wężowym sercu…”, zauroczona prozą Radka Raka, natychmiast sięgnęłam po jego drugą powieść pt. „Puste niebo”. Przez parę dni wędrowałam z wierzbowym czartem Zapaliczką i wiejskim półgłówkiem Tołpim po podziemiach Lublina i wraz z pozostałymi bohaterami książki brałam udział w odtwarzaniu stłuczonego księżyca. Przygód przy tym było bez liku, a i refleksji o świecie, w którym od zarania dziejów toczy się bezustanna walka o władzę i wpływy sporo. Wszystko zaś działo się w magicznym, czasami mrocznym mieście Lublinie. Na zachętę przytoczę fragmencik tej bajecznej, polskiej prozy. Mniam: „Przebyli park gęsiego, starając się iść jak najciszej, ale i tak bez przerwy szuścili (!!!) liśćmi, pod nogami trzaskały gałązki. Ledwie wychynęli z krzaków śnieguliczki, po drugiej stronie parku, a ujrzeli we mgle ogrody Madame na Królewskim Stawie. Pajęcze wieże, smukłe minarety i koronkowe mosty między nimi wynurzały się z mlecznego oparu. W pochmurnym bezświetle (!!!) wyglądały jak odlane z ołowiu, straszyły niczym szkielety całej armady osiadłych na mieliźnie okrętów. Tu i tam coś fosforyzowało widmowo – zapewne nocne owadożerne kwiaty, o których Tołpi gdzieś słyszał. Piękne i groźne w ciemności ogrody hipnotyzowały, zaklinały i wabiły maleńką i płochą duszę chłopaka. Zdawało się, że płynie od nich muzyka, fletnia i skrzypce, chyba tak, taka muzyka, która trafia wprost do serca bez udziału uszu, usadawia się w piersi i zaczyna kąsać od środka budząc dziwne tęsknoty i stare żale.”
Oczywiście wkrótce sięgam po „Aglę”.
Żeby jednak nie przeholować i nie zapaść się całkiem w baśniowym świecie Radka Raka, sięgnęłam po „Mrok” autorstwa Sharon Bolton. To najnowsza książka mojej ulubionej autorki kryminałów i thrillerów psychologicznych. Bardzo mi zależało, żeby ją polecić, bo wszystkie dotychczasowe powieści tej pisarki robiły na mnie spore wrażenie. Zresztą nie tylko na mnie. Twórczość S. Bolton bywała już niejednokrotnie nagradzana, jej książki przetłumaczone na ponad 20 języków, a ich nakład dawno przekroczył miliony egzemplarzy. Uwielbiam ich klimat, sensacyjną fabułę, ciekawe portrety psychologiczne bohaterów, sposób w jaki budowane jest napięcie, a także z reguły zaskakujące zakończenie. W większości podziwiam też język narracji, zwłaszcza opisy przyrody, mrocznej, niespokojnej, nieujarzmionej, tworzące niespotykany klimat i oddziałujące na wyobraźnię czytelnika. Niestety, las rzadko bywa tłem wydarzeń opisanych w powieściach S. Bolton. Już prędzej rzeka, choćby Tamiza i jej mroczne pływy, skaliste wybrzeże Falklandów, lodowa sceneria stacji polarnej czy porośnięte wrzosowiskami wzgórza południowej Anglii.
Z książek S. Bolton najbardziej lubię serię z policjantką Lacey Flint w roli głównej. Każdy tom trzyma w napięciu i nie pozwala się oderwać, wyrwać z nurtu zdarzeń. To książki, które dosłownie wciągają czytelnika do środka i nie dają mu się mentalnie uwolnić aż do kropki na końcu ostatniego zdania. W „Mroku” autorka ponownie przywołuje postać Lacey. Stali czytelnicy dobrze ją znają, podobnie jak innych bohaterów. Nowi na pewno są w stanie rozeznać się w sieci wzajemnych powiązań i relacji. Akcja toczy się współcześnie i może dlatego jest sporo odniesień do mediów społecznościowych, dark webu itp. Czy to dobrze, nie wiem. Mi podobały się klimatyczne opowieści osadzone w czasach „przed internetem”, ale świat idzie naprzód, a my coraz bardziej jesteśmy wprzęgnięci w technologie.
Obie książki serdecznie polecam, zwłaszcza teraz, gdy dzień trwa tak krótko, a za oknami późna jesień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz