7 czerwca 2021

Z półki leśnej Bibliotekarki - 2. Pięć Stawów


Pięciostawiańska podróż sentymentalna i babeszjoza

W ciągu ostatniego miesiąca zewsząd buchnęła cudna zieloność. Nie jest to normalna wiosna, bo noce są raczej zimne, ale pojęcie normalności jest, jak powszechnie wiadomo, dość względne. Dlatego nie będę biadolić, że ostatnio było chłodno i kwiatki w ogrodzie, przebijając się na powierzchnię ziemi, zastanawiały się, czy warto wystawiać łebki na wierzch itp. Dziś jest zielono i pięknie, kwitną konwalie, fiołki leśne i bzy. Świat cudnie pachnie, ćwierka, gwiżdże kosami, a młode brzozowe listki delikatnie szeleszczą muskane podmuchem łagodnego wiatru. Miałam okazję wysłuchać tego szelestu wczoraj wieczorem podczas spaceru z psem. Pies wreszcie ożył, po dość głębokiej zapaści spowodowanej babeszjozą, chorobą przenoszoną przez kleszcze. Gończy polski, bo to jego rasa, jest wybitnie aktywnym ruchowo i przyjacielskim czworonogiem. Nazywam go „dziką bombą”, psem demolką lub Sękiem – za przeproszeniem – rozpierduchą. Wymaga dużo pracy, zabawy, uwagi, bo pozostawiony samemu sobie zaczyna przejawiać wybitne zdolności dewastacyjne polegające na ryciu jam w ogrodzie, rozszarpywaniu worków z odpadami segregowanymi lub pruciu ogrodzenia w celu wyzwolenia się na samotny spacer w terenie. Poza tym jest naprawdę miły. Do tej pory nasze wspólne wędrówki wyglądały dość żałośnie. Pierwszy gnał zadowolony Sęk, uszy powiewały mu nad głową, a za nim, przyczepiona do automatycznie rozwijanej smyczy, ledwo żywa, pędziłam ja, jego tzw. pani, choć miałam wówczas spore wątpliwości jaka jest hierarchia ważności w naszym małym stadzie i kto kogo tak naprawdę wyprowadza na spacer. Gdy zachorował, wyparowała z niego cała życiowa energia. Nie miał siły biegać, ba, nawet chodził z trudnością potykając się o własne łapy. Wesoła mordka zgasła i wszystko wskazywało na to, że nasz przyjaciel odfruwa do Krainy Wiecznych Łowów. Zważywszy na szkody, których w swoim doczesnym życiu dokonał, zastanowiłam się przez ułamek sekundy, czy aby go z tej drogi zawracać, ale wiadomo: przyjaciela nie zostawia się w biedzie. Na szczęście postępy współczesnej weterynarii dorównują tym w medycynie, więc po tygodniu intensywnej kuracji pies ożył i wrócił do pełnej sprawności. Odetchnęłam z ulgą. Zaobserwowałam jednak dyskretną zmianę. Otóż Sęk po babeszjozie troszkę jakby spokorniał. Podczas wieczornego spaceru idzie grzecznie, nie wyrywa mi ręki ze stawu barkowego, gdy mijamy biegaczy, rowerzystów czy spacerowiczów przybiega na komendę (!!!) do mnie i maszeruje przy nodze. Pewnie wkrótce to minie, ale jak dotąd robi na mnie ogromne wrażenie. Jak widać życie uczy pokory nie tylko ludzi, ale nawet psy gończe…


Co słychać na leśnej półce? Miałam przyjemność wreszcie zabrać się za „Pięć Stawów. Dom bez adresu” Beaty Sabały-Zielińskiej. Książka zainteresuje wszystkich tych, którzy kochają góry, a zwłaszcza Tatry. Jak wygląda życie mieszkańców schroniska w najpiękniejszej wg mnie dolinie tatrzańskiej? Kim są ludzie dbający o to, żeby każdy zbłąkany (i nie tylko) wędrowiec znalazł w górach dach nad głową i ciepły posiłek? W jaki sposób produkty na w. w. posiłek trafiają na wysokość przeszło 1600 m. n.p.m.? I dlaczego nie wolno zostawiać na talerzu ani okruszka chleba? Ile szarlotek dziennie obecnie wypieka się w schronisku, żeby oczarować ich smakiem płynącą od bladego świtu rzeszę turystów? Jak było kiedyś? Jak jest obecnie? Cudna podróż sentymentalna dla tych, którzy odwiedzają Pięć Stawów od lat, a podczas wędrówki wstępują do schroniska choćby na kubek gorącej herbaty lub po wrzątek, żeby zaparzyć sobie własną! A gdy już wstąpią i w spokoju przysiądą na ławeczce przed schroniskiem, delektują się widokiem górskiej grani i obłoków płynących po niebie, które to wraz z granią odbijają się w tafli Wielkiego Stawu. Po wypiciu kubka gorącej herbaty, po chwili zachwytu nad pięknem przyrody i zadumy nad życiem, ruszają dalej przez Świstówkę lub Szpiglasową Przełęcz do Morskiego Oka lub w kierunku Orlej Perci. Książkę czyta się przyjemnie, napisana jest lekkim piórem, z wielką sympatią dla wszystkich, którzy związali swoje życie z pięciostawiańskim schroniskiem. Przyznam szczerze, że trochę pogubiłam się w postaciach, o których pisze Beata Sabała-Zielińska, rodowita góralka, a oprócz tego dziennikarka i pisarka zajmująca się tematyką Podhala. Oczywiście wcześniej obiło mi się o uszy nazwisko Krzeptowski, podobnie jak Bachleda, Gąsienica, Obrochta czy choćby Sabała. Ale któżby przypuszczał, że tych Krzeptowskich jest aż tylu? Cieszę się, że mogłam poznać pięciostawiańskie dzieje tego zacnego rodu, w tym Marychny i Marty, tytanicznych kobiet, które żyją z pasją i tak pięknie potrafią zadbać o to, żeby każdy, kto trafia pod dach schroniska poczuł się w nim bezpiecznie i swojsko, jak w domu.

Super, że są ludzie, którzy potrafią pięknie pisać dla tych, którzy kochają czytać. Życie jest jednak wspaniałe!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz