13 grudnia 2021

Z półki leśnej Bibliotekarki - 10. Elisabeth Strout – „Olive powraca”

 grafika do cyklu felietonów Małgorzaty Zmitrowicz "Z półki leśnej Bibliotekarki"


Elisabeth Strout – „Olive powraca” (Wydawnictwo Wielka Litera)

Wieczory są długie i coraz ciemniejsze, dni przelatują z prędkością światła. Lecą jeden za drugim, jak ostatnie liście z drzew. Na szczęście są weekendy. I to właśnie na weekend znajomi polecili mi „świetny” film, a właściwie miniserial… Hm. Zważywszy na ich upodobania powinnam okiełznać swój wrodzony optymizm i nie liczyć, że będzie to coś lekkiego, łatwego i przyjemnego…

Nadszedł spokojny, sobotni wieczór… Przygotowałam gorącą, pachnącą herbatkę, zaparzyłam kawę, wysypałam na talerzyk pomagające znieść jesienną nostalgię ciasteczka i włączyłam TV z nadzieją, że to, co obejrzymy będzie jak wyżej wspomniane ciastka… Naiwność ludzka jest jednak wielka, a moja wiara, że ten sobotni film będzie przepojony radością życia, a wieczór pogodnym uśmiechem tak ogromna, że mogłaby góry przenosić… No nic. Usiedliśmy wygodnie przed ekranem telewizora. Akcja powoli zaczynała się rozwijać… Zapach kawy unosił się w powietrzu, jakby na przekór dość niefortunnemu wyborowi filmu na jesienną sobotę...

Serial nosił tytuł „Olive Kitteridge”. Po obejrzeniu pierwszych scen miny nam zrzedły. Ja rozumiem, że życie lekkie nie jest i wszyscy mamy swoje problemy, ale takiego natłoku bohaterów z depresją lub kończących swoją doczesną pielgrzymkę samobójstwem dawno nie oglądałam. Wymieniliśmy między sobą znaczące spojrzenia i ustaliliśmy, że mimo wszystko mierzymy się z filmem i tematyką, którą porusza. Tym bardziej, że akcja toczyła się w dość ciekawym plenerze, a niezwykłe zdjęcia pejzaży Nowej Anglii znacząco podbiły wartość filmu. Spodobała nam się także brawurowo grająca główną rolę trudnej matki i żony Frances McDormand.

Wiem, wiem… Blog jest o książkach, dlaczego więc piszę o filmie? Otóż tytułowa bohaterka, pomimo że jest tzw. osobą trudną, nieznośną, nieczułą, pozbawioną empatii, zwłaszcza w stosunku do najbliższych, w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób zaskarbiła sobie moją sympatię i ujęła za serce. Ponieważ film został nakręcony na podstawie powieści Elisabeth Strout natychmiast sprawdziłam kim jest pisarka, co jeszcze stworzyła i jakie książki posiadamy w bibliotece. To taka zawodowa schiza. Mam ją pewnie nie tylko ja… Nasz poczciwy katalog wyświetlił mi kilka tytułów, a wśród nich „Olive powraca”. Natychmiast pomknęłam do Wolnego Dostępu i skonfrontowałam dane z katalogu z rzeczywistością. „Olive” stała grzecznie na półce i na mnie czekała. Hurra!

„Połknęłam” ją błyskawicznie. Pisałam już wcześniej, że dobre książki łagodzą obyczaje. Podobnie jak muzyka, las czy przyjacielski pies. I rzeczywiście, tytułowa Olive, która w serialu sprawiała wrażenie wyjątkowo odpychającej, na kartach książki nabiera wielowymiarowości, a jej postawa wobec świata i ludzi nie jest jednoznaczna. Zdarza się, że spotykamy w życiu osoby, z którymi trudno jest się porozumieć. Ranią, sprawiając wrażenie, jakby nie były świadome tego, co czynią. Często chciałoby się przed nimi uciec na koniec świata, zamiast robić dobrą minę do złej gry i łykać zniewagi, wysłuchiwać potoku bezzasadnych pretensji czy pogrążać się wraz z nimi w gęstym i czarnym jak smoła rozgoryczeniu. Nie zawsze udaje się całkowicie uniknąć takich relacji i wówczas wypracowujemy strategię przetrwania. O ile i na ile się da…

zdjęcie kubka z kawą i omawianą w tekście książką

Fragment książki, który mnie poruszył: „Dotarła do niej nagle przerażająca prawda, że zawiodła na ogromną skalę. Musiała sprawiać zawód od lat, nieświadoma tego. Nie miała takiej rodziny, jakie mieli inni ludzie. Do innych przyjeżdżały dzieci i wszyscy rozmawiali ze sobą i śmiali się, wnuki siadały babciom na kolanach, jeździli w rozmaite miejsca i robili różne rzeczy, jedli wspólnie posiłki, całowali się na pożegnanie. (…) Z pewnością spędzali czas milej niż oni teraz, tutaj. I nie wzięło się to znikąd. Nie rozumiała, co z nią jest, ale coś w niej było przyczyną tego, że tak się działo. I musiało tam tkwić od lat, może przez całe jej życie, skąd miała wiedzieć? Siedząc naprzeciw Jacka, oszołomiona, poczuła się, jakby przeżyła życie jak ślepiec.”

Kto wie, może wszyscy od czasu do czasu błądzimy w mroku jak ślepcy? Mam nadzieję, że „od czasu do czasu”, a nie bezustannie.

Pokrzepiający może być fakt, że czasami, w chwili niespodziewanego olśnienia, zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę… Jak Olive. Książkę oczywiście gorąco polecam.

A teraz krótka opowieść o porywach jesiennego wiatru w życiu rowerzysty… I w lesie. A jakże…

Rower zwany wiatrolotem (ze względu na jego lekkość) jest moim podstawowym środkiem transportu. Przemieszczając się nim do pracy mogę sobie bujać w obłokach, snuć refleksje o książkach i życiu, a także czerpać radość z omijania korków ulicznych (na terenie miasta) i bliskości przyrody (w lesie).

Niedawno zdarzyło mi się zmierzyć z huraganem. Boże, co to była za jazda! Po raz pierwszy zwiało mnie z roweru na Kujawskiej, zupełnie na dole. Po sforsowaniu przejścia ze światłami walecznie wsiadłam na wiatrolot i zaczęłam pedałować pod górkę, bo przede mną jechał rowerzysta i dawał radę, to sobie pomyślałam, że nie jestem gorsza… Rowerzysta był na pewno o jedno pokolenie młodszy. Mimo dobrego wzorca okazało się, że wiatr w porywach zwiewał mnie z siodełka, więc tak sobie na pół wjeżdżałam, a na pół wchodziłam mocno trzymając rower, żeby mi go nie wyrwało z rąk! Z tego ogromnego wysiłku musiałam zrobić przystanek w Zielonych Arkadach. Co prawda przyszła mi na myśl wizja walących się pod wpływem wichury Arkad, ale szybko ją odegnałam. Na parkingu przy markecie przypięte były 4 fury, w tym jedna przewrócona przez wicher. Zamocowałam wiatrolot najstaranniej, jak się tylko dało, żeby się nie wywalił i poszłam po butelkę wody mineralnej, bo od mierzenia się z tornadem zaschło mi w gardle.

Po wypiciu wody opuściłam przyjazne Zielone Arkady i pomknęłam lekko niczym ptasie piórko (krótkotrwale z wiatrem, a raczej huraganem) do Lidla po warzywka na obiad. Dalsza droga była równie ekscytująca jak podjazd w wichurze pod Kujawską. Przy Duchaczach zeszłam z roweru, a właściwie sfrunęłam i musiałam mocno się zaprzeć, żeby mi roweru z rąk nie wyrwało. Nadal się nie poddawałam i co jakiś czas wskakiwałam na siodełko i pedałowałam zawzięcie w miejscu. Do domu dotarłam pod wieczór, włoski miałam mokre, wzrok błędny, twarz słoną od potu, całe ubranko mogłam wyżymać. Nadal jednak nie straciłam ducha uznając, że ludzie przeżywali większe katastrofy niż stawianie czoła wściekłemu wichrowi. Dlatego wzięłam Sęka na spacer, żeby zdążył chwilę pobiegać przed nocą. On czeka na te spacery jak na zmiłowanie, czasami aż mu oczy z orbit wychodzą z tęsknoty za bieganiem po lesie.

Podczas spaceru z Sękiem, a szłam na plączących się nogach, bo jednak wyprawa rowerowa w huraganie lekko mnie wyczerpała, słuchałam sobie chrobotu w koronach sosen kołysanych wiatrem i ocierających się o siebie. Może to był ten „Chrobot” – z cyklu reportaży T. Michniewicza? Chrobot niczym krzyk dziejów i wicher historii?

W lesie poza nami nie było żywej duszy, bo nikt o zdrowych zmysłach nie spaceruje w czasie tornada. Gdy Sęk odzyskał równowagę i sprawiał wrażenie wybieganego (hm) natychmiast skierowałam nas w stronę domu. Uff, jak miło było wejść do środka i zaparzyć sobie szklaneczkę (czyt. wiadro) gorącej herbaty, gdy za oknem wiatr tarmosił gałęzie drzew, wył i wściekle miotał listeczkami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz